czwartek, 16 stycznia 2014

Młodość jest piękna.

Będąc młodymi jesteśmy szczęśliwi, prowadzimyfajne rozrywkowe i pełne beztroski życie, ale jednocześnie jesteśmy niepokorni, ciągle czegoś chcemy, cały czas szukamy i czekamy. Czekamy na dorosłe życie, powtarzamy że jak skończymy szkołę, jak osiągniemy pełnoletność to już nikt nam nie będzie mówił co mamy robić, żadnych morałów i wykładów o lekkomyślności. Kończymy szkołę z głową przepełnioną pomysłami, jesteśmy gotowi żeby rzucić cały świat na kolana. Przecież to ja, najmądrzejszy, najwspanialszy i tak bardzo błyskotliwy facet. Najwspanialszy gość jakiemu było dane stąpać po ziemi.
Myślałem podobnie. Skończyłem szkołę. Uff, wreszcie, będę panem swego życia, będę zarabiał, będzie pięknie. Minęły wakację... i co dalej. Studia? Hm, po co, przecież ja wszystko wiem, czego mogą mnie jeszcze nauczyć – niczego, nie będę więc tracił czasu. Świat czeka na mnie.
Nic bardziej mylnego, trzeba było studiować, uczyć się, uczyć się ile tylko sił w głowie i przy okazji dostać papierek zwany dyplomem. Ale o tym że bez tego świstka papieru życie jest trudniejsze, miałem się przekonać dopiero później, dużo później. Jeśli miałbym przeżywać swoje życie jeszcze raz na pewno skończyłbym studia. Zawsze fascynowało mnie prawo. To jak wiele można zdziałać i jak wielu nieprzyjemności można uniknąć znając biegle prawo. Coć z drugiej strony pewnie gdybym podjął decyzję o dalszym kształceniu się, popłynąłbym z prądem jak wszyscy, no może nie wszyscy, jak większość naszej populacji: dzieciństwo, jedna szkoła, druga szkoła, studia i spokojna posada o której wspomniałem już wcześniej. Ja wybrałem tę cięższą, trudniejszą drogę. Wybrałem uniwersytet życia, większość to zajęcia praktyczne, mało wykładów, a nie przyswojenie wiedzy skutkowało oblaniem kolejnego egzaminu, kosztowało, innymi słowy: człowiek uczy się na swoich błędach.
Zamiast dalej siedzieć na garnuszku rodziców i wieść beztroskie, imprezowe życie, zacząłem szukać pracy. Ta pierwsza była po znajomości i dupy nie urywała, zarabiałem marne grosze, ale też się nie przepracowywałem. Był to mój pierwszy kontakt z handlem, ten kierunek zgłębiałem i zgłębiam przez całe życie, fascynuje mnie to, ale im dłużej w tym siedzę tym mocniej zdaję sobie sprawę, że jeszcze daleko mi do profesjonalnego salesman’a.
To co wtedy zarabiałem wystarczało na drobne przyjemności, na zwyczajne życie tym bardziej że cały czas miałem gdzie mieszkać, u rodziców. Ale z perspektywy lat przyznaję że, byłem beznadziejny w tym co robiłem, więć i mało zarabiałem.
Po pewnym czasie, mój szef widząc mój ówczesny brak podstawowej wiedzy na temat handlu, obsługi Klienta i brak chęci do okręcania sobie Klientów wokół palca, dał mi „awans”. Owszem zarabiałem trochę więcej, choć jakby spojrzeć na to z innej, tej pozytywnej strony, po chyba dwóch miesiącach zabiałem aż 30% więcej. Takie podwyżki nie trafiają się często, trzeba je szanować. Ja nie uszanowałem. 1/3 więcej od mało to dalej jest mało, a do tego moje nowe obowiązki zabijały mnie, robiłem to czego zawsze chciałem uniknąć, pracowałem w magazynie. Zimno, brudno i niebezpiecznie, a do tego za psie pieniądze. Trzeba było się uczyć, myślałem, ale powrót do edukacji po przerwie jest o wiele trudniejszy niż tak z biegu, zaraz po skończeniu szkoły średniej.
Życie zawsze było mi przychylne, zawsze miałem dużo szczęścia. Po miesiącu od „awansu” odebrałem fajny telefon:
- Cześć, szukasz pracy? Potrzebuję barmana...
Nie pytałem za ile, miałem kierunkowe wykształcenie, no prawie. Daleko było mi nawet do podrzędnego barmana, ale chciałem tylko wyrwać się z tego zatęchłego magazynu. Jestem zawzięty i zawsze byłem konsekwentny,  wiedziałem że dopóki nie mam nic nowego, nie mogę sobie pozwolić na rzucenie pracy, choć miałem na to chęć każdego dnia. Zmiana nadeszła sama, kolejne życiowe wyzwanie, kolejna szansa już czekała na mnie.
Już po tygodniu stałem za barem w pachnącej białej koszuli. To było coś. Jaka zmiana. Wyskoczyłem z brudnego drelicha i przyodziałem biały kołnierzyk. Pracowałem siedem dni w tygodni. Pracę zaczynałem około godziny czwartej po południu i do nocy. Było fajnie. Muzyka, drinki, zgiełk i ludzie. Kochałem tę pracę. Każdy kolejny dzień był imprezą, trzeba było uwijać się, Klienci czekali. Z każdym trzeba było zamienić kilka słów, wskazane było uśmiechać się do pięknych pań, ale to kochałem jeszcze bardziej. Uśmiech, mały firt i odwzajemniały się tym samym. Co było potem...? Niepowiem.
Poznałem masę fajnych ludzi, wszyscy młodzi, zakręceni i pokręceni. Z każdym miałem o czym porozmawiać, wiedziałem kto co pije. Wiedziałem komu można dać „na krechę” i jaką muzykę włączyć, dla której damy. Dobrze żyłem z szefostwem.

Klientów przybywało, było wesoło, było głośno, było imprezowo. Najlepsze były weekend’y. Imprezy trwały no może nie do białego rana, ale jak długo wytrzymywali małolaci. Ja nie byłem od nich wiele starszy. Miałem wtedy z 19 lat, no może 20. Moja dziewczyna, praca, mój samochód i kulturystyka to było moje życie. Było mi dobrze, ale czułem że to wszystko tylko tak na chwilę. Chciałem czegoś więcej, więcej, więcej. Chciałem być kimś, byłem głodny świata, kasy i choćby namiastki władzy. Chciałem kolorowego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz